6:20 Lwów ma odcień sepii. Jest mitem kresów i utraconą „ziemią obiecaną”, drażniąco melancholiczną kwintesencją słów „retro” i „nostalgia”. Jest jak pocztówka wyblakła ze wszystkich szczegółów od nadmiaru wspomnień.
Lwów wita turystów, jakby w ogóle nie życzył sobie ich oglądać. Przecieram oczy, wydłubując z nich resztki snu – po ponad dwudziestogodzinnej podróży ląduję w objęciach stolicy mentalnych Kresów. Pierwsza refleksja – to miasto nie powinno działać. Nie powinno funkcjonować, trzymać się kupy. W zasadzie, oglądając Lwowa poranną twarz bez makijażu myslę tylko o jednym – jak znaleźć tu jakiekolwiek życie.
Jest zimny listopadowy ranek, a ja wkraczam rozklekotaną marszrutką w arterie miasta. I cicho liczę na to, że mój środek transportu nie rozkraczy się na bruku pamiętającym jeszcze międzywojenną belle epoque. Marszrutka to alegoria stanu, w jakim znajduje się miasto. Wyobraźcie sobie starą „nyskę” o trzynastu siedzeniach (plus kierowca). Ze stękającymi od rdzy drzwiami, które wyglądają, jakby przy pierwszym zakręcie miały odpaść. Z szybami, przez których warstwy kurzu i brudu widać naprawdę bardzo niewiele. Z podłogą, która niebezpiecznie dygoce na lwowskich jezdniach. I wpakujcie do środka dwadzieścia pięć osób z bagażami w postaci dwóch pękatych toreb każda. Plus kierowca.
Teoretycznie marszrutki mają swoje numery, swoje linie – a nawet przystanki. Szybko jednak przekonuję się, że ukraińska niepokorna dusza drzemie także w miejskiej komunikacji. Moja marszrutka bowiem zatrzymuje się w miejscach najmniej przewidywalnych, często – nieoznakowanych. Za to zawsze – dokładnie tam, gdzie życzył sobie pasażer. Kierowca uśmiecha się po diabelsku, gdy zdyszana pytam: „Centrum?”. Najwyraźniej jest więc możliwość, że w okolice centrum dotrzemy. Po każdym przystanku nasępuje wymiana pasażerów. Większość z nich to „babuszki” z twarzami porysowanymi biedą i zmęczeniem. Zawartość ich tobołów nie jest drogocenna – najpóźniej za dwie godziny schowane w nich bluzki, rękawiczki i rajstopy będą przedmiotem targów na jednym z licznych bazarów. Tak, w ścisku i chaosie lwowskiej ulicy, zaczyna się dzień.
7:30 Poranne modlitwy w położonej w centrum cerkwi Przemienienia Pańskiego odprawia „batiuszka” wraz z pomagającymi mu prawosławnymi ministrantami. W ich przeplatających się zaśpiewach co jakiś czas przewija się słowo brzmiące bardziej po polsku, niż ukraińsku. W świątyni oprócz ikonostasu, symbolu prawosławia, uwagę przykuwa jeden szczegół – krzyż nie jest „przekreślony”. Podręczny przewodnik potwierdza podejrzenia – cerkiew Przemienienia Pańskiego to dawny kościół dominikanów.
Lwów nie dość, że w kolorze sepii, to jeszcze wyblakły. I rozmyty we mgle. W tej mgle mijam armie miejskich sprzątaczy, zamiatających każdy skrawek wizytówki Lwowa – prospektu Swobody. Niektórzy z nich to dzieci – na oko poniżej szesnastu lat. Każde z tych, które mijam, ma w jednym ręku miotłę, w drugim – telefon komórkowy.
Oddalając się od Rynku i otaczających go uliczek człowiek ma wrażenie, że to miasto zachowuje się jak zepsuta marszrutka i tylko cudem się nie rozleci całkowicie. Bo sypie się tynk z kamienicy, pod którą się przechodzi. Bo ulice, o ile nie są wyłożone brukiem, składają się z samych dziur w asfalcie. Gdzieniegdzie poprzetykanych robotami drogowymi. Bo nawet śmietnik na ulicy Wirmeńskiej ma słupki rzeźbione w orientalne roślinne motywy, co nie przeszkadza odpadkom wysypywać się na chodnik. Bo ze sklepami europejskich marek przy prospekcie Swobody sąsiadują saturatory z przyczepionymi łańcuszkim szklankami – musztardówkami. Bo w języku Lwowa „dziś” przeplata się z „jutro” i „wczoraj”. Z naciskiem na „wczoraj”. Dla mnie Lwów zachowuje się, jakby sam nie wiedział, w którą stronę iść – czy chce, do diabła, być w tej Europie, czy nie?!? I odnoszę irytujące wrażenie, że sam najchętniej w ogóle by się nigdzie nie ruszał.
9:00 Pchli targ rozłożony między Operą a cerkwią Przemienienia Pańskiego zaczyna przypominać kozackie obozowisko. Początkowo ma się wrażenie, że to kolejne krupówki – tyle że zamiast Janosika – rodzimi święci Piotr i Paweł. A jednak nie. Po pierwsze – kolejne kontrasty – tym razem w sferze handlowego synkretyzmu – na jednym stoliku ikony sąsiadują z radzieckimi orderami i wizerunkami Lenina. Po drugie – wyraźne promowanie „ukraińskości” i folkloru w postaci wszelkich gadżetów. Zresztą – to zrozumiałe. Ukraina jako twór państwowy jest nie dość, że młoda, nie dość, że po świeżych rewolucyjnych przejściach, to jeszcze – wyraźnie podzielona na część „proeuropejską” i „prorosyjską”. Przy czym Lwów jest mieszanką przenikających się sfer „retro” i „młodego Lwowa”.
MŁODZI POD ZIEMIĄ
Młodość w tym mieście rzuca się w oczy przede wszystkim poza centrum otoczonym mgiełką nostalgii. Najchętniej wyraża się w naściennych grafitti, często o wydźwięku politycznym. Ten odświeżający nurt płynie, podobnie jak Pełtew, lwowska rzeka – pod ziemią. Dlatego tak ciężko wyczuć jego puls. Poza tym miasto wciąż kojarzone bardziej z nostalgicznymi widokówkami, niż z wielokulturowymi festiwalami współczesnego jazzu. A takie właśnie mają tu miejsce – głównie za sprawą działającego Centrum Promowania Kultury DZYGA. Od momentu powstania w 1994 roku jego pracownicy i przyjaciele starają się wydobyć na powierzchnię puls Lwowa poprzez koncerty, wystawy i projekty artystyczne artystów z młodszego pokolenia. Przy Centrum swoje miejsce znalazło wielu artystów „nienostalgicznych”, jak chociażby polskie grupy Karbido czy Pustki. – Chcemy pokazać, co udało się nam, młodym, osiągnąć w sztuce. Pomagamy nowym, awangardowym malarzom czy muzykom zorganizować pierwszy koncert albo wernisaż. – mówi S.(CHECK) – Dla nas Lwów to przede wszystkim miejsce, gdzie spotykają się różne kultury – ukraińska, polska, ormiańska…I każda z nich wnosi coś nowego, coś ciekawego.
W patrzeniu na Lwów jako miasto pogranicza źródło mają inicjatywy międzykulturowych festiwali, łączących najświeższy dorobek sąsiadujących z Ukrainą narodów. Poprzednio był to festiwal GALICJA, „dziejący się” jednocześnie między innymi w polskim Przemyślu, ukraińskim Lwowie i rumuńskiej Suceavie. Kolejna inicjatywa to planowany na początek grudnia międzynarodowy festiwal jazzowy JAZZ BEZ – odbywający się po różnych stronach granicy równocsiześnie.
OD KUCHNI
13:30 Rzadko widuje się scenki takie jak ta (rzadko wszędzie – poza Ukrainą): u zbiegu ulic Kopernika i Stefanyka, tuż obok zabytkowego i obrośniętego bluszczem szpitala św. Łazarza zaparkowana na ulicy Toyota została „szturchnięta” przez trolejbus. Wypadek mocno absorbuje uwagę przechodniów. Pasażerowie wysypują się na bruk i przyłączają do warkotu wzajemnych gróźb i narzekań na komunikację miejską. Dołącza się milicja. Tylko winna całego zamieszania konduktorka (notabene o naprawdę częsty tu widok – to głównie kobiety prowadzą tramwaje) spogląda na nich z wyższością i obojętnością, nie angażując się w spór. Po niecałym kwadransie trolejbus odjeżdża, zostawiając pogniecioną tu i ówdzie Toyotę.
14:26 Lwów zasiada do obiadu stołu i objada się ociekajacymi od tłuszczu pirożkami i warynykam. Galopujący poziom cholerserolu zwalcza się niewspółmiernie tanią (w stosunku do cen jedzenia) wódką. Jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc jest restauracja „U Pani Stefy”, wymieniana chyba w każdym przewodniku. Podobno właśnie tu najlepiej smakuje słynna lwowska kuchnia. Rzeczywistość jest trochę inna – „lwowskie” czeburiaki czy pirożki okazuja się być kuchnią rdzennie…bałkańską. Cudzoziemsko i egzotycznie brzmiące warenyki to natomiast małe, wypchane mięsem pierogi. Oczywiście również pływające w tłuszczu. Upchnięta w ludowy strój i ludowy uśmiech kelnerka z podziwu godną cierpliwością tłumaczy mi, co z „przewodnikowej” listy smakołyków mogę zamówić. Jedyne, co może nam zaproponować, to warenyky. Po kwadransie przynosi talerz zasypany malutkimi pierożkami suto okraszonymi tłuszczem.
Restauracja jest niemal pełna – w większości stoliki okupowane są przez grupki kobiet, które przyszły tu na coś, co pełni chyba funkcję podobną do zachodniego lunchu. Zakrapianego wódką, rzecz jasna.
Wystrój lokalu jest mało fantazyjny, za to, jak zresztą wszystko w tym piekielnym mieście, oparty na kontrastach. Trochę tu uszminkowanej i uśmiechniętej na siłę cepeliady, parę abstrakcjonistycznych obrazów, ale uwagę przyciąga tylko wielka kopia obrazu Ilji Riepina. Buńczuczni powstańcy kozaccy piszą list do króla polskiego, jak zresztą podaje przekaz historyczny, zwracając się do władcy w dość obraźliwy sposób.
15:58 W starej kamienicy na Rynku zbiera się zgromadzenie wyborcze Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. W niewielkich, wyłożonych drewnianą lamperią (i może przez to sprawiających wrażenie strasznie dusznych) pokojach tłoczą się członkowie Towarzystwa. Średnia wieku zdaje się nie przekraczać pięćdziesiątki. Brak młodych ludzi chętnych do działania w szeregach krzewicieli kultury polskiej martwi prezesa Emila Legowicza. W rozmowie sam przyznaje, że młodzi uciekają na Zachód. Tam podobno jest lepiej – łatwiej o pracę, żyje się dostatniej. Wyjeżdżają – i nie wracają. A Towarzystwo, jak na ironię, w wyjazdach im pomaga.
Lwów według E. Legowicza to miasto zbudowane dzięki różnym narodom. Jak dziś wygląda współpraca między ich przedstawicielami? – Mówiąc szczerze, na ogół po prostu zapraszamy się nawzajem na organizowane przez nas uroczystości. To taki dowód przyjaźni. Zapraszamy nawet przedstawicieli organizacji mniejszości rosyjskiej, choć przecież ich tu do wojny nie było. Ale teraz liczymy się z nimi, bo…jest ich dużo – dodaje. Zaszłości historyczne? To drażliwy temat, podobnie jak problem raczej niechętnego stosunku niektórych Ukraińców do Polaków. Ten ostatni wyraża się głównie na forum odrapanych murów – nacjonalistyczne napisy są zresztą paradoksalnie mieszanką angielskiego i niemieckiego. Ale prezes Legowicz problemu nie widzi. – Chyba każdy, kto zna historię, wie ile to miasto zawdzięcza Polakom. Nie możemy mieć jednak żadnych złudzeń, obecna sytuacja jest jaka jest i Lwów nigdy do Polski nie wróci – przyznaje.
RZECZPOSPOLITA BABSKA
17:00 Lwów dzieli się na dwie sfery: kobiecą i męską Być może to specyfika mentalności ukraińskiej, gdzie role płci są bardzo wyraźnie określone , zwłaszcza wśród starszych, stykają się tylko przy rodzinnym obiedzie i pod puchową pierzyną. Linia graniczna przebiega wzdłuż prospektu Swobody. Popołudniową porą ławki po jednej stronie należą do kobiet z dziećmi. Strona druga należy niepodzielnie do grupek starszych panów oddających się bez reszty szachom, warcabom czy grze w domino. Wygląda to naprawdę jak jakieś okopy – graczom kibicują tylko mężczyźni, kobiety tu nie uświadczysz. Zagaduję grzecznie staruszka siedzącego samotnie nad planszą „Chińczyka”. Odburkuje gniewnie potrząsając głową. Wygląda na to, że nie mogę się przysiąść. O partyjce „Chińczyka” już nie wspominając.
Streszczając: kobiety piją wódkę, tachają torby na bazar i chadzają „Do Pani Stefy” na warenyky. Mężczyźni grają w domino – i piją wódkę.
Z zapadnięciem zmroku nad Górą Zamkową miasto znów zaczyna należeć do babuszek. Stragany, ich królestwo, właśnie są zwijane. Ale są jeszcze ulice – i na każdym rogu spod ziemi pojawia się taka babuszka z trzema torbami, z których wysypują się bakalie, sprzedawane na wagę. Te kobiety to zresztą prawdziwa instytucja – spotkać je można dosłownie o każdej porze od wschodu słońca w każdym zakątku Lwowa. Wydaje się, że to na nich spoczywa główny ciężar (dosłownie) utrzymania krwioobiegu miasta w stanie krążenia.
SŁONINA Z CZEKOLADĄ
20:14 „Miasto – statek”, jak je określa pisarz Jurij Andruchowycz, wypływa na weekendowe wody. „Undergruondowa” młodzież i członkowie lwowskiej bohemy artystycznej i intelektualnej zawija do LALKI. To miejsce dobrze puentuje sytuację „kultury półoficjalnej” – jest bowiem prowadzone od lat w…podziemiach teatru lalkarskiego. Za barem piwo polewają aktorzy w roboczych czerwonych kombinezonach. Kwadrans temu skończył się ostatni spektakl dwa piętra wyżej. LALKA razem z DZYGĄ to dwa miejsca, które pokazują młody Lwów – miasto żyjące nie tylko w pomnikach i sentymentalnych mitach. Jako „zagranicznej” proponują mi potrawę podawaną w całym mieście tylko tu – słoninę z czekoladą (w menu ta pozycja skomentowana jest: „To nie żart!!”).
22:00 Ostatnie spojrzenie. Brzmi trochę patetycznie, ale miejsce też pozornie ocieka wzniosłymi uczuciami. Góra Zamkowa wznosi się 398 metrów ponad uliczki miasta. Tutaj kiedyś stał zamek, po którym dzisiaj nie ma śladu. Jest za to usypany przez Ukraińców w ponad sto lat temu kopiec i wieża telewizyjna.
Dzisiaj to przede wszystkim miejsce wieczornych spacerów i całonocnych imprez młodzieży. Lwów ginie w dole razem z płynącą pod ziemią rzeką. Na pozimie 413 metrów n.p.m toczą się międzynarodowe debaty o polityce, złych Amerykanach, jeszcze gorszych Arabach i piłce nożnej. Towarzystwo siedzące pod ukraińską flagą początkowo nie może się dogadać – nic dziwnego- rozpoznaję w grupce co najmniej trzy różne języki. Szybko jednak się dogadują – po kilku bruderszaftach łatwo się przechodzi na płynny ukraiński…
4:50 Lwów śpi twardym snem. Twardym tak bardzo, że sprawdzam mu puls, żeby się upewnić, że jeszcze żyje. Owinięty we mgły, pusty i zimny. Omijając jakimś cudem dziury w drogach pierwsze marszrutki wiozą na bazary przytłoczone torbami babuliny. Ewakuuję się w stronę granicy niechętnie. Sentymentalny, drażniąco nostalgiczny ale zawsze – uroczo chaotyczny. No i – gdzie indziej podadzą wam słoninę z czekoladą?!