Aktualności
Home \ Lwów \ Oglądam Lwów

Oglądam Lwów

Na początku nasz autobus stoi w kolejce, a ja oglądam teatr w ogonku obok. Gruby kierowca w podkoszulce usiłuje wcisnąć swoją Wołgę w główny nurt aut. Kiedy to mu się nie udaje, trąbi, wysiada i krzyczy. Następnie ociera pot z czoła i wraca za kierownicę. Czeka, usiłuje powtórzyć manewr.

W miasteczku za granicą kierowca wykonuje autobusem kilka dziwnych manewrów, parkuje i znika. Wraca trzymając reklamówkę z pobrzękującą zawartością. Uśmiecha się do nas przepraszająco.

Uczę się ukraińskiej cyrylicy na przydrożnych znakach. Stary mężczyzna pokazuje komuś równinę za rzędem topoli. Mówi, że za horyzontem jest wieś, w której się urodził i że przez tę równinę szedł na następną stację, kiedy uciekł mu pociąg mający go zawieźć do wojska. Ale wtedy nie było tutaj topoli, wtedy nawet przestrzeń miała inną nazwę.

Oglądam Ukrainę. Hrywny, które ze sobą wieziemy, a które kupiliśmy w azjatyckich budach na dworcu w Przemyślu, nie przypominają żadnych znanych mi banknotów, są jak ilustracje do bajki o dobrym dziadku. Podobnie jest z Ukrainą za oknami. Niby znam taki krajobraz, ale ten który widzę, jest jakby trochę nierealny i inny.

W końcu po około godzinnie sennej drogi pojawia się pierwszy ślad. Naciera z lewej flanki. Jest jak ramię zatoki albo jak ramię lodowca. Długie, brudnoszare osiedle z dźwigami, rosnącą złotą cerkwią. Mała tabliczka L’viv, wąska droga.

Po chwili wyjeżdżamy na bardzo szeroką aleję z podejrzaną w wyglądzie nawierzchnią. Mijamy skrzyżowania i zanim miasto na dobre rozpoczyna się, autobus skręca i wjeżdża na mały plac przed budynkiem. To Autowakzał Stryjski.

Na parterze dworca przy paru kasach pomiędzy kiblami uwijają się ludzie. Wyższe piętra wyglądają natomiast jak pałac ślubów w ruinie. Przestrzeń powiększona pustką. Na ścianie wielka plansza komunikacji na Ukrainie, pod nią kasy zamknięte na amen.

Na komputerowym wydruku imitującym bilety są nasze nazwiska napisane cyrylicą. Rozśmiesza nas to bardzo. Oprócz tego jest peron i są numery miejsc w autobusie. Zadziwiająco japoński porządek.

Przed dworcem przejeżdżają przypominające kraby trolejbusy. To jednak nie nimi będziemy jechać, czeka nas dziewicza, pierwsza w życiu, podróż marszrutką, oficjalnym środkiem transportu będącym zorganizowanym chaosem.

Nasz numer stoi na przystanku. Na początku nie mogę porozumieć się ze zmęczonym kierowcą. Potem pomaga nam ktoś mówiący po polsku – Litwin, któremu będę później (i jestem nadal) bardzo wdzięczny (Litwin zdradza się później słowem kluczem „Mickievicius”).

Jedziemy przez wielkie ulice. Marszrutka zatrzymuje się i do jej wnętrza pakuje się coraz więcej ludzi. Na kolanach mam plecak, ktoś dotyka w ścisku mojej nogi. Za oknami jest miasto. Widzę je wyraźnie. Bilboardy, samochody, wielkie budynki, oczywiste i nowe jak we śnie.

Kończy się sowiecko szeroka i prosta ulica Stryjska. Zaczyna się dawna, kręta z nierównym brukiem (myślę o tym kto tu mieszkał).

Za oknami przewija się coś, co wygląda jak dawne żydowskie miasteczko. Ulica, przez którą jedziemy nosi nazwę Zielona. Widzę partery domów, ludzi na tle łuszczących się jak kora platana murów. Czytam nazwy ulic i wtedy otwiera się. Litwin pokazuje „Mickievicius”. Przestrzeń rośnie.

Wysiadamy z marszrutki w cieniu wielkich drzew na ulicy miasta (czyli prospekcie Swobody, dawnych Wałach Hetmańskich).

Potem jest hotel z holem za dużym i pustym, ze światłem z biblioteki. Szerokie pagony mundurów na schodach i w windzie. Ta ostatnia posiada przyciski znane mi dotychczas wyłącznie z odbiorników radia – wciśnięcie jednego powoduje „wyciśnięcie” pozostałych – efektem jest natychmiastowa integracja pasażerów, trzeba ustalić, kto na jakie piętro jedzie i po kolei wciskać przyciski. Odnoszę wrażenie, że wszystko w hotelu skrzypi, podłoga w korytarzu, łóżka w pokoju.

Pokój nie wiedzieć czemu przynosi mi na myśl Raskolnikowa. Przy pomocy plam na tapecie, małej umywalki oraz szafy w ścianie wzbudza moją sympatię. Za oknem podszewka miasta, kominy, anonimowa ulica, wielkie domy, śmietniki.

Ulica obok hotelu, z tyłu Opery, jest szara, a przynajmniej taką ją pamiętam. Trzeba nauczyć się przez nią przechodzić, aby nie ryzykować życia. To początek ulicy Horodockiej, Gródeckiej. Dużo później będę czytał o niej i o pchlim targu za Operą. Na razie jednak widzę siebie na czarnobiałym filmie, jak walczę bez umiejętności o życie.

Potem Rynek. Widzę nas na kolorowej kliszy. Mury w kolorze piachu, iłu. Zieleń ławki na której pijemy piwo. Wieje wiatr i zwiewa nam kartki ze stolika. Przychodzi mi do głowy banalne stwierdzenie, że zatrzymał się tutaj czas, tyle że niedawno, jakieś dwadzieścia lat temu.

Wizyta w domu towarowym na rogu upewnia mnie. Taki sklep z cieniem lasu, zapachem kurzu i rzeczami, których nie chcesz kupić, widziałem dawno jako chłopiec w brzydkim mieście swojego dzieciństwa.

Ulice obok rynku. Krakowska, Drukarska, Ruska. W kolorze kamienia z pociemniałymi szyldami.

Plac Daniła Halickiego (niektórzy uznają, że bluźnię, nazwy jednak nie mają tak wielkiego znaczenia). Ciemny, piękny i ponury jak dekoracja teatralna, z magnetycznym tonem brązu. Wychodzimy na niego z ulic, które darzę uczuciem – starych, pustych, oszpeconych porzuconą ciężarówką, przez które wieczorem przechodzi się szybko z postawionym kołnierzem. Z tego placu pod górę ulicą, przez okolice bez czasu, na Wysoki Zamek.

Przystajemy w bramie klasztoru bernardynek, prawie nieistniejącej ze starości.

Ciemna ściana nawy i wielka kopuła. Jasna szpara światła u góry. Z perspektywy zaułka przyciśniętego do murów sobór św. Jura wygląda jak stary statek w wysokim doku. Nie wiem, czemu usiłowaliśmy trafić do niego od ulicy Gródeckiej. Wyniesiony najwyżej w mieście broni się od tej strony stromością wzniesienia i ogromną ilością łopianów. Jak wrośnięty otacza go dom w kolorze morskiego pasożyta – wygląda jak nawiedzony (czarna brama prowadzi donikąd, w wysokie światło zaułka). Żeby tu trafić trzeba minąć szary budynek cyrku, plac zabaw, wyraźną współczesność.

W środku soboru nuda zwykłości, spokój sztandarów. W bocznej nawie dwie dziewczyny pochylają się nad obrazkiem za szkłem, całują go i ścierają ślad leżącą obok chusteczką. Na środku kościoła matka podnosi chłopca w światło, żeby mógł dosięgnąć ikony.

Po wizycie zostaje nam w palcach kwadratowy obrazek, na którym czerwony święty Jerzy obsypany złotym konfetti torturuje trójzębem smoka. Wychodzimy przez bramę na plac i szeroką ulicę, po której jeżdżą trolejbusy.

Smak zwyczajności. Jedziemy Łyczakowską kołyszącym się majestatycznie tramwajem. Mijamy kościółek i wiem, że to kościółek św. Antoniego oraz to komu polewano tu głowę wodą. Na cmentarzu patrzę w ciszy na ulicę Pohulanka i pętlę tramwaju przy niej, nowe bloki na wzgórzu.

Inne obrazki w kolorze. Jemy czebureki przy krzykliwym targu. Piję oranżadę z wielkiej jak kasa pancerna maszyny. Albo wieczór. Siedzimy na ławce długo po zmroku obok staruszków grających w kości. Mężczyźni przy stoliku piją piwo i jedzą suszone kalmary. Ta sama ciepła noc zagarnia podszewkę miasta za oknem hotelu i niesie bardzo głośną muzykę.

Przy stromym placyku kupuję papierosy w gatunku klasy trzeciej (kosztujące ok. 70 groszy, takie same jak palił Wilk ze znanej kreskówki). Sprzedawca zapytany przez kogoś po angielsku, jakie ukraińskie papierosy są najlepsze, odpowiada: „all of them”.

Na szczycie kopca Wysokiego Zamku ciemni od słońca chłopcy w mundurach robią sobie zdjęcia. Kobieta ze śmiesznym psem wypożycza lornetki. Jest dużo niebieskiego powietrza. Widzę wszystko jak na pocztówce z wakacji. Z perspektywy wzgórza stare miasto maleje. Wieże Uspieńskiej i ratusza. Ciężko nawet wyróżnić wśród drzew linię Wałów Hetmańskich.

Do ormiańskiej katedry wbrew pozorom nie można wejść od strony ulicy Ormiańskiej. Trzeba wrócić jedną przecznicę i wejść w bramę domu. Jeszcze nie wiem, że światło czeka na przykościelnym podwórku. Kiedy wnętrze pustoszeje i cichnie śpiew, wychodzimy tam. Na gładkim czarnym kamieniu zmarły „tysiąc sześćset dziewięć a pięćdziesiąt” prosi w naszym ojczystym języku. Pamiętam panów z tego czasu rzeźbionych po śmierci w zbrojach, trzymających dłonie na mieczach. I ten napis wywołuje we mnie błysk. Chodzimy po nagrobnych płytach i odczytujemy strzępy słów.

Siedzimy potem na głównej ulicy. Piję piwo. Nad tę część planety powoli nadciąga noc.

Gdybym oglądał wcześniej stare zdjęcia, rozpoznałbym Prospekt Akademicki (Szewczenki) z uśmiechem. Jeszcze parę lat temu miałbym z tym problemy. Ulica straszyła kikutami przyciętych topoli. Teraz małe cisy wskrzeszają ducha alei. Jest tu niezwykły sklep ze słodyczami. Nie mogę w niego uwierzyć.

Jedziemy marszrutką w stronę wielkich osiedli (które już trochę mniej straszą). Jedziemy brukowaną ulicą z plątaniną torów pośrodku. Nie wiem co w tej ulicy jest, ale chcę zapamiętać ją w jej ogromnej zwykłości. Potem zamieniamy marszrutkę na pachnący jak większość aut tutaj benzyną autobus. Wyjeżdżamy z miasta i nie oglądam się za siebie. Autobus na wybojach podejrzanie czymś pobrzękuje.