„Poranek to pora na posiłek porządny, w barze. Zanim nadejdzie pora obiadu, kusi ulica i targ. A wieczór? Cóż, wieczór najlepiej spędzić tam, gdzie można się i najeść, i napić jednocześnie.
Dawniej nazywał się George, teraz nazywa się Żorż. Był luksusowy, taka nowoczesna wizytówka miasta, teraz spsiał trochę. Hotel w centrum Lwowa. Niektóre pokoje nie mają łazienki. W uliczce obok została mała kawiarenka, w takim stylu, który znika już powoli, bo ludzie wolą espresso albo McDonalda. Trzy wysokie stoliczki, takie, żeby postawić kawę i oprzeć łokcie stojąc, bo nie ma żadnych siedzeń. Bar z ekspresem, który pamięta dawne czasy, ale nadal jest na chodzie. Trochę czekoladek, trochę wódy, jakaś tutejsza brandy zwana koniakiem, kilka kanapek z zaschłym serem. Ale kawa dobra.
Kiedyś tam nad nią staliśmy, cały budynek był wtedy w rusztowaniach. Nad drzwiami pokazały się nogi, zwisły na chwilę, i zaraz w drzwiach wylądował robotnik w ubabranym kombinezonie. Po nim następny, i jeszcze jeden, i jeszcze. Weszli spokojnie do kawiarenki, zamówili pół litra i jedną czekoladkę. Rozkroili ją sobie scyzorykiem, chlapnęli po szklance, przegryźli ułamkiem praliny i zaraz wrócili do pracy. Centrum miasta, pod hotelem Żorż, drugie śniadanie robotniczej braci.
Lubię ten luz ukraiński, to swobodne siedzenie po knajpkach, picie kawy, jakiej u nas nikt nawet nie zna – gotowanej w tygielkach, na ekspresie z grubą warstwą czarnego piasku. Musi być słodka, niesłodka się nie liczy. Najlepiej, jeśli jest do niej jakiś alkohol; może być koniak (ale powiadają, „ech, teraz te nasze koniaki wszystkie oszukane”, i co gorsza to prawda); a jeśli nie koniak, to chociaż słodkie wino z Krymu. Siedzą, gadają, popijają lekko; ledwie rzut beretem od naszej granicy, a wszystko zupełnie inne.
Na przykład śniadanie. Nie hotelowe, ale takie w knajpce, dajmy na to niedaleko kościoła św. Elżbiety. Tramwaj piszczy i dzwoni, bo się tu rozjeżdża na trzy strony, do św. Jura, do dworca, do miasta. W oknach paprotki i firanki, wchodzą faceci w spodniach zaprasowanych w kant, z teczką. Biuraliści, biznesmeni, czort wie; przyszli coś zjeść. Poranek to jest pora na posiłek porządny – więc do wyboru na barze panierowane kotlety, oczywiście wieprzowe, bo tu wieprzowina króluje. Potem panierowane ryby, od niewielkich płoci po dzwonka karpia; wystarczy wskazać palcem. Za ladą alkohole, więc jest jak w prawdziwym barze, i to jedzenie smażone, ale zimne (bo tak się tu je), i barmanka, bywa, nakłada kotlety i polewa pięćdziesiątkę na śniadanie; do tego ziemniaki albo sałatka. Albo – tańsza wersja – kanapki: z kilkoma ziarnami kawioru, albo z posypane tartym serem, wszystkie zdobione pietruszką, półksiężycami z pomidora, żeby było elegancko, skoro już nie może być obficie.
Zanim nadejdzie obiad, kusi ulica. Najczęściej kusi w Rynku, pod domem towarowym, i na każdym targu, a jest ich kilka w centrum. Właśnie tam, po ich obecności, widać, gdzie jest teraz Lwów, cała Ukraina (a trzeba powiedzieć, że – tak jak Kijów – jest Lwów raczej szczęśliwym wyjątkiem na tle całej reszty). Targ musi być, targ jest zawsze, bo z targu bierze się wszystko – nawet chleb, bo tutaj tańszy trochę. Na targ idzie się po nabiał, bo prosto ze wsi; stoją baby z białym serem, tłustym, bo ser ma być tłusty, tu nie doszły te nowe mody, te sery mdłe i trociniaste; jest śmietana gęsta jak wełna, opatulająca, doskonała – tyle, że ją sprzedają w butelkach po coli. Na targu kupuje się zieleninę, i ta zielenina pochodzi z ogródków pod miastem; wystarczy wyjechać paręnaście kilometrów, a widać osiedla bloków, wyrastające z pól. Żadnych trawników, tylko biedna droga dojazdowa i pola. Ludzie z bloków okopują ziemniaki, pomidory, buraki – na własne potrzeby, na zimę, i na sprzedaż, żeby było trochę grosza. Na szosie zawsze widać motorowery z przytroczona skrzynką: ludzie po pracy jadą na działkę, a potem dopiero do domu; a przed pracą jeszcze nieraz na targ, żeby sprzedać.
Więc łazi się tak pośród straganów, ktoś trzyma prosiaka w worku, ktoś ma kupkę słonecznika na sprzedaż, ktoś był w Polsce i handluje mielonym mięsem – było mrożone, ale słońce akurat świeci; wreszcie specjalność tutejsza pod wódkę: suszona ryba. A wszystko takie, jakiego od dawna nikt u nas nie oglądał, niewymiarowe, czasami z plamką, powykręcane. I kto by u nas pozwolił na handel ukleją z rzeki? Bo z jakiej rzeki, przez kogo złowioną, kto ją suszył i w jakich warunkach? Od razu by padły te pytania, od razu jakiś sanepid by napadł sprzedawcę w tureckim swetrze.
Pośród budek i stołów krążą babiny z garnkiem okutanym w gazety – u nich można kupić przekąskę, smażone pierożki z mięsem albo ziemniakami i serem. Krążą kobiety z tacami, a na tacach andruty ułożone w piramidę, takie domowej roboty; wszystko po parę groszy, wszystko takie lekko podejrzane się wydaje turystom niedzielnym, którzy przekroczyli granicę i klną na wszystko, co widzą. Zachodzą do hali z mięsem – zapach przegoni nawet wytrwałych, bo ten handel tutejszy jest z innych czasów, po prostu. Hala dwupiętrowa, z ladami w prostokąt, wewnątrz sprzedawcy w białych fartuchach; na ladach mięso, najczęściej najzwyklejsza rąbanka, pełno sała, czosnkowej słoniny, niezbędnej do życia przekąski. No i świńskie łby.
No, nie zawsze można namówić towarzysza podróży na tłuste pierożki jedzone z papierka, ani na bułeczki nadziewane purée z fasoli. Wtedy zawsze pozostaje knajpa. W obiadowej porze to może być knajpa dowolna, restauracja, bar, kawiarnia, bo wtedy w każdym lokalu podają jedzenie. Nam się Ukraina kojarzy z barszczem – więc grzech sobie odmówić barszczu, tak dla porównania. Tu barszcz jest bliższy zupy jarzynowej (choć na mięsie) z przewagą buraków, z kawałkiem mięsa; z wielkim kleksem śmietany i mnóstwem zieleniny. Właśnie to wykończenie sprawia, że jest bardziej złożony od barszczu, który u nas zwykle się jada. Na drugie można zjeść wareniki, czyli pierogi po prostu: ciasto mają delikatne, a farsze od ziemniaczanych i mięsnych po słodkie. Brzmi znajomo, smakuje inaczej. Nie wiem, ile razy jadłem wareniki na Ukrainie, jakoś nigdy nie były kleiste, nigdy nie były nieudane. Ot, domowe danie przeniesione do barów i restauracji, wymagające pracy, ale tanie. Podobnie pielmieni, maleńkie pierożki, trochę jak nasze uszka, tyle, że rodem z Syberii. Jedno z tych dań, jeden z tych obyczajów kulinarnych, które się upowszechniły na Ukrainie przez lata radzieckiej władzy. Najlepsze z rybą: talerz pielmieni, masło z targu – takie, o jakie wołają ludzie ze Slow Foodu, dodałbym od siebie jeszcze kieliszek białego wina. Od baru w podwórzu, gdzie jedzenie serwują na plastiku, aż po knajpę z pretensjami, wszędzie to dają.
A wieczór, cóż, wieczór najlepiej spędzić gdzieś, gdzie można się najeść i napić jednocześnie. Ja omijam Puzatą Chatę, samoobsługową sieciówkę z hitami ukraińskiej kuchni ludowej; wolę już wjechać na ostatnie piętro domu towarowego na zapleczu opery. Jem sałatkę z buraków na ostro, albo ozorkową, i piję miejscowe piwo. Albo wracam w okolice kościoła św. Elżbiety, do małej knajpki, która się nazywa Walencja, bo właściciele przywieźli kapitał z Hiszpanii. Siedzi się tu na krzesłach na chodniku, można zjeść kurczaka albo sałatki, albo nic, zależy od dnia. Ale wtedy polecą po czekoladę na przeprosiny i poczęstują wódką.
Dziwny ten Lwów, i miejscami bardzo daleki od oczekiwań, na szczęście.”
źródło gazeta.pl Wojciech Nowicki